Artykuły

"Urząd" Brezy

Wnętrze ni to katedry, ni to muzeum - przytłaczające wyolbrzymionymi elementami architektonicznymi, ubrązowiona i uzłocona, ciężka, mroczna dostojność. W tej scenerii On, zwykły człowiek, wydaje się człowieczkiem. W tej scenerii On będzie dochodził w Urzędzie sprawiedliwości,będzie domagał się zrehabilitowania swego ojca, adwokata Świętej Rity,obrońcy konsystorskiego z Torunia, pozbawionego bezprawnie prawa wykonywania zawodu przez swego bis­kupa Horzelińskiego. Jest pełen ufności w pomyślne załatwienie sprawy - prostej,jasnej, łatwej do rozeznania.

ALE ANDRZEJ ŁAPICKI nie jest człowiekiem; i nie jest ufny. Od pierwszej sceny jest agresywny, ironiczny, często drażniący w tej agresyw­ności - w postawie, geście, ru­chu, intonacji głosu. Od pierw­szej sceny wie, z kim ma do czynienia, z kim i czym przyj­dzie mu walczyć, nie obawia się niespodzianek, zawodów, rozcza­rowań. Już z góry wie. I przede wszystkim dla­tego nie ma na scenie powie­ści Brezy, chociaż autor w pro­gramie teatralnym akceptuje adaptację sceniczną. Ale czy za­akceptował przedstawienie? Scenografia Pankiewicza sugerują zarówno Kafkę jak Suchowo-Kobylina. Ale powieść Brezy nie jest ani z Kafki, ani z Suchowo-Kobylina. U pierwszego koszmar ludzkiego lo­su jest irracjonalny, u drugiego - jednoznacznie czytelny. I u jednego i u drugiego potworna machina miażdży człowieka w swych try­bach, ale różne są siły napędowe. U Brezy jest większe rozwarstwie­nie, jest "wielość względów". Dla­tego sugestie scenografa są mylące. I w swym uogólniającym aspekcie i w detalach. Metafora może zagrać czytelnie i trafnie tylko wtedy, gdy On lub ks. Piolanti poozstają sam na sam z Urzędem, zawodzi - gdy wtła­cza się w nią dom profesora Campillego czy pensjonat "Wanda". Zwodzi, zamazuje, przeszkadza. Breza jest pisarzem znakomi­tym. Nie upraszcza, obiektywi­zuje, dotrzega racje moralne i intelektualne w różnych aspek­tach tej samej sprawy. Jest w teatrze znakomita scena: ostat­nia rozmowa Jego z ojcem de Vos. Kulminacja. Ale Łapicki jest już bezradny, bo do tej sceny nie doprowadził. Jego wy­buch był tylko powtórzeniem poprzednich, jego agresywność była już tylko nużąca. A w tej scenie właśnie spot­kały się dwie racje: jednopłaszczyznowa, prosta, ludzka - i racja druga, wielopłaszczyznowa, wieloas­pektowa, racja Urzędu, racja Kurii Rzymskiej, tu utożsamianej - z głę­bokim subiektywnym przekonaniem przez ks. de Vos. Biskup Horzeliński zmarł, sprawa przestaje więc istnieć, upada. Zmarł? Ale postać jego roś­nie, będzie rzucać coraz głębszy cień na jego przeciwnika, skrzywdzonego przez niego toruńskiego obrońcę konsystorskiego.

Teatr nie pomógł, nieste­ty, do zrozumienia ani mechanizmu Urzędu - metafory jako skostniałej insty­tucji, ani do zrozumienia me­chanizmu Kurii Rzymskiej z przedsoborowego okresu. Do­strzegł jej mechanizm wnikliwe Breza, dostrzegł go II Sobór Wa­tykański. Wołanie o reorganiza­cję Kurii Rzymskiej było na wszystkich sesjach tego Soboru donośne i niemal powszechne, zainicjował tę reformę Jan XXIII, podjął jego myśl Paweł VI, zapadły na Soborze odpowie­dnie uchwały i decyzje. Inaczej więc odbiera się dziś "Urząd" - zarówno ten z powieści jak i ze sceny - niż wtedy, kiedy dru­kował go "Przegląd Kulturalny". Dziś dostarcza nie tylko sporo satysfakcji intelektualnej (adap­tacja niewiele na szczęście uro­niła z intelektualnych walorów książki), ale też i satysfakcji moralnej, życie dopisało bowiem od tego czasu nowe fakty, które rozjaśniają ponury obraz Urzę­du. I nie są już dziś odosobnione głosy księży Piolantych (Józef Duriasz). Zrozumiał to chyba Krzemiński w zbyt może natręt­nie zrealizowanej, ale interesu­jącej w pomyśle, przedostatniej scenie pierwszego aktu: trędo­waci są nie przymusowi pensjo­nariusze Lazaretta - trędowaci są ci, u których On szuka spra­wiedliwości dla swego ojca. Niestety, tę mocną pointę osłabił inscenizator niepotrzebnym moralitetem, równie naiwnym co rozgadanym (w powieści morali­tet przedstawiony jest jako pan­tomima). Oczywiście, na scenie, operującej z konieczności skrótem, syntetycznym obrazem, jest wiele uproszczeń, delikatne piórko przemienia się w gruby węgiel. Właśnie te kołatki "trędowatych". Inny też jest format postaci. Na scenie są pomniejszone, spłaszczone. Jan Świderski daje tyl­ko groteskowo-ironiczny komentarz do postaci profesora Campilli, ojciec de Vos (Bolesław Płotnicki) - to też nie ta ranga, nie ten format (trudno odciąć się przy oglądaniu przedstawienia od znakomitych krea­cji telewizyjnych Mrożewskiego i Białoszczyńskiego). Może tylko T. Bartosik (msg. Rigaud) i Z. Koczanowicz (kard. Travia) są naprawdę z Urzędu i z "Urzędu". Ale On Łapickiego, to był tyl­ko jego własny, nieprze­myślany komentarz do bohatera "Urzędu". Bez ufnej naiwności, dla której każdy kolejny, następny krok jest nowym rozczarowaniem, nowym cio­sem, naiwności przechodzącej w za­kłopotanie, zdziwienie, zdumienie - by wybuchnąć wreszcie kulminacją oburzenia, bez tego narastania nic ma "Urzędu", nie ma jego klimatu i jego grozy. I jego subiektywnych "wielości względów". Aktor założył, że widz i tak wie wszyst­ko o klimacie, strukturze i mecha­nizmie działania metaforycznie po­traktowanego Urzędu, czy odbiera­nej jako konkret Kurij Rzymskiej. Być może. Ale powieść pozwala też zrozumieć, a wiec daje wiedzę pełniejszą. Łapicki utrudnił to teatrowi.

Dlatego sukces teatru jest po­łowiczny. Ale przedstawienie obejrzeć warto. Zmusza do konfrontacji, przemyśleń - i to nie tylko w związku z eksponowaną dosłowną materią powieści.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji